Chorwacja, czyli jedziemy na majówkę

Agnieszka Czernek-Olszewska

Pływaliśmy już po Adriatyku jesienią na przełomie września i października, Maciek pływał w samym szczycie sezonu na początku sierpnia, postanowiliśmy, więc pożeglować po tym akwenie wiosną. Wybraliśmy się zatem na majówkę. Już na starcie pogoda nie była zachwycająca. Padało w Polsce, padało w Czechach, padało w Austrii i co najgorsze padało również w Chorwacji.

Primosten / Marina Kremik
Dojechaliśmy do Primostenu, do mariny o wdzięcznej nazwie Kremik i wypakowaliśmy się w strugach deszczu. Nasza łajba "Elan 431" już na nas czekała. Była zdecydowanie większa niż te, na których pływaliśmy do tej pory po Adriatyku. Miała 13,5 metra długości, 2 kabiny 2-osobowe na rufie, każda z WC, 2 kabiny dziobowe z piętrowymi kojami, z WC wspólnym, przestronną mesę i stanowisko nawigatora. Byliśmy zachwyceni, mimo tego w ciągle zmokniętych nastrojach położyliśmy się spać z nadzieją na lepsze jutro. Rano: SŁOŃCE! aż chce się żyć i nawet niezbyt urokliwa marina Kremik wydała nam się piękna...
Oddaliśmy cumy i ruszyliśmy w rejs przy zmiennonastrojowym wietrze.


Marina Kremik.

Trogir
Przy podejściu do Trogiru towarzyszy hałas z psującej widok swą brzydotą stoczni. Dopłynęliśmy do miasta pod wieczór i ustawiliśmy się w marinie. Miasteczko jest przepiękne. Samo historyczne centrum ulokowało się na wysepce między dużą wyspą Ciovo a lądem. Uliczki wąziutkie, domy malutkie, kościoły w większości nieczynne, za to knajpy jak najbardziej otwarte. Jedną z nich postanowiliśmy sprawdzić i nie pożałowaliśmy. Jedzenie i obsługa wyśmienite. Następnego dnia jeszcze na chwile wyskoczyliśmy na miasto żeby w świetle dnia zobaczyć to czego nie było widać w nocy. Zrobiliśmy przy okazji zakupy i ok.południa wypłynęliśmy.
Wiatr był niczego sobie, słońce ustąpiło mu pola. W planach była Milna na wyspie Brac. Eol zadecydował inaczej, wiatr wiał prosto w twarz z prędkością ok.20 węzłów, fale bawiły się naszym jachtem zuchwale i w związku z tym skróciliśmy dystans do przebycia. Popłynęliśmy do Splitu ku radości znacznej części załogi...

Split
Niby Split od Trogiru nie jest daleko ale dotarcie tam przy takiej pogodzie zajęło nam prawie cały dzień. Stanęliśmy w marinie, jakieś 15 min. pieszo od starówki. Po sutym obiedzie na jachcie poszliśmy zwiedzać Split. Większość z załogi była tam pierwszy raz. Emocje były więc duże. Było kolorowo, tłoczno i głośno. Historyczne centrum mieszczące się w murach dawnego pałacu Dioklecjana sprawiało, że atmosfera była tajemnicza. W ruinach niesamowicie wkomponowanych w mieszkalno-handlową zabudowę spotkaliśmy elegancko odzianych ludzi tworzących spontaniczny chór. Śpiewali pięknie, wkładając w to wszelkie uczucia, a głos niósł sie po murach jeszcze daleko od miejsca gdzie stali. Zmęczeni dreptaniem wróciliśmy na jacht.
Rano szybko zrobiliśmy zakupy na targu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wiatr znów nam nie sprzyjał, tym razem dlatego, że go w ogóle nie było. Obudziliśmy silnik. Na szczęście słońce dopisało, więc opalaliśmy się łapczywie. Popołudnie spędziliśmy w zatoce przy wyspach naprzeciw Hvar'u. Po obiedzie spożytym na jachcie wstąpił w nas nowy duch odkrywców. Postanowiliśmy aktywować ponton. Wyspa wyglądała na niezamieszkałą, więc tym bardziej chcieliśmy ją zobaczyć. Pograsowaliśmy po ostrych skałach, spłoszyliśmy kozią rodzinę, przeszliśmy przez grzbiet na drugą stronę, popluskaliśmy w naturalnie utworzonych basenach i wróciliśmy na jacht. Pora była najwyższa. Dzień miał się ku końcowi, a w kierunku Hvaru ile sił w żaglach i motorach sunęły jachty. My też wzięliśmy udział w tym wyścigu i całe szczęście, bo zajęliśmy jedno z ostatnich wolnych miejsc przy nabrzeżu. 90% jachtów przy nabrzeżu zapełnionych było rodakami. Polaków o tej porze roku jest w Chorwacji sporo, ale w tym przypadku tak duże ich skupienie w jednym miejscu wynikało z tego, że pływali we flotylli.

Hvar
Późnym wieczorem dopłynęli nasi znajomi lecz zmuszeni byli stanąć na kotwicy. Tego wieczoru postanowiliśmy zakosztować miejscowej kuchni. Znaleźliśmy knajpkę schowaną w ogrodzie o obiecującej nazwie "Paradise Garten". Skończyło się na obietnicach. Tylko dzięki zagorzałej dyskusji minęło nam prawie bezboleśnie 1,5 godziny czekania na posiłek!!! Wcale nie był najlepszy. Zdegustowani udaliśmy się na jacht, gdzie obchodziliśmy imieniny koleżanki w zdecydowanie lepszej atmosferze. Mimo późnego położenia się spać, rano część załogi pomknęła w miasto wyżyć się fotograficznie. Zebraliśmy się jednak szybko, gdyż czekała nas droga na wyspę Vis. Usytuowana jest ona z dala od innych wysp i przez to wzbudzała ciekawość.


Widok z twierdzy na port w Hvarze (*).

Vis a Vis
Pogoda nam sprzyjała i szybko dotarliśmy do celu. Tzn. najpierw weszliśmy do zatoki Stoncica. Razem z jachtem naszych znajomych stanęliśmy burta w burtę na kotwicach. Niektórzy przymierzali się do kąpieli. Woda była potwornie zimna, w grę wchodziła pianka lub masochistyczne skłonności. Reszta zabrała ponton i udała się na penetrowanie okolicy. Nad brzegiem zatoki stał opuszczony dom z ogrodem, nie było żadnej drogi, wiec mieszkańcy musieli docierać tu od strony wody. Z góry zatoka wyglądała bajkowo. Woda miała wszelkie odcienie turkusu. Niebo było błękitne. Po prostu żyć nie umierać! Po południu podnieśliśmy kotwice i ruszyliśmy do miejscowości Vis położonej na końcu zatoki na północnej stronie wyspy.


Zatoka Stoncica .

Porcik malutki, a właściwie kawałek nabrzeża. Zacumowaliśmy na przeciwko dziwnego budynku, który następnego dnia rano okazał się być halą targową !
Miasteczko ospałe, podupadłe, ale nie brudne, ludzi niewiele, za to bardzo dużo bardzo dużych palm. Wszystkim nam, nie wiedzieć czemu zabudowa kojarzyła się z Hawaną na Kubie. Dowiedzieliśmy się, że w mieście są 3 restauracje. Pierwszej nie znaleźliśmy, druga była zamknięta ale miała imponujący ogród, trzecia była otwarta.
I całe szczęście bo była daleko, a do jachtu nie chciało nam się wracać. Rozsiedliśmy się przy stole, a że było nas 15 osób, stół był duży. Właściciel restauracji był wniebowzięty jak się okazało, że przyszliśmy głodni. Pod koniec stawiał już litrowe butelki wina całkiem od siebie. Siedzieliśmy tam aż do późnej nocy. Po uczcie środek ciężkości zdecydowanie nam się obsunął. Z trudem dowlekliśmy się do jachtu.
Rano wiatr stężał i jachtem szarpało na cumach. Wypłynęliśmy przed południem, a na morzu było jeszcze bardziej falująco i wiejąco. Po drodze pożegnaliśmy znajomych i kołysząc się z boku na bok i z dziobu na rufę w kursie baksztagowym dopłynęliśmy do wyspy Drvenik Veli.

Drvenik Veli
W Drveniku zacumowaliśmy burtą do betonowej kei. Wielka plansza informowała wszem i wobec, że jesteśmy w marinie Drvenik. Pod tym napisem widniały rysunki kuszące obietnicą typu: WC, prysznic itp. i wszystkie były przekreślone albowiem marina Drvenik to TYLKO betonowa keja. Miasteczko Drvenik to właściwie większa wieś. Niespotykanego uroku dodawały kwiaty. Były wszędzie, zwieszały się, płożyły, pięły lub rosły najnormalniej w świecie. W tejże wsi ulokowało się małżeństwo Chorwata i Finki, którzy prowadzą galerię "Atelje Tramontana". Można u nich nabyć prace wspomnianej Finki, która jest malarką. Są tam więc akwarele, malunki na kamieniach i pocztówki. Dodatkowo sprzedają miód z rozmarynu (pycha!), oliwę z oliwek, ocet winny, wino i różne inne artykuły. Wszystko raczej drogie, a nawet bardzo drogie (prace Finki). Widać, że nastawieni są głównie na Niemców i Austriaków, którzy wiadomo, mają zasobniejsze portfele.
Wieczorem odwiedziliśmy restaurację "Jare". Prowadzi ją młody mężczyzna do spółki z tatą, siostrą i żoną. Ponieważ jeszcze nie było sezonu miał dla nas czas i po kolacji gawędziliśmy sobie przez dłuższą chwilę. Opowiadał, że Drvenik zamieszkują sami emeryci, a młodymi ludzmi na wyspie jest tylko on i my. I właściwie jeśli coś tu powstaje (restauracja, keja itp) to tylko z inicjatywy ludzi z zewnątrz. (właściciel restauracji pochodzi ze Splitu). Tak uświadomieni wróciliśmy na jacht.

Primosten
Rano wiatr szlał a my na celowniku mieliśmy Primosten i marinę Kremik. Żegluga była bardzo męcząca. Fala była duża, a wiatr w szkwałach dochodził do 8B. Na szczęście marina była usytuawana w zatoce co sprawiało, że było tam zdecydowanie spokojniej. Do Primostenu nie odważyliśmy się płynąć, ponieważ nabrzeże przy tym kierunku wiatru było nawietrzne. Wybraliśmy się więc tam samochodami. Stara część miasta położona jest na okrąglutkiej wysepce, do której prowadzi grobla. Zabudowa nie robi większego wrażenia. Zdumiewa natomiast.... cmentarz. Jest on po prostu niesamowity!!! Usytuowany jest na szczycie wzniesienia i niektóre pomniki znajdują się tuż nad urwiskiem! Taka kwaterka z widokiem na Adriatyk! Urzekające.


Droga powrotna (*).

Pod wieczór wróciliśmy do mariny i wdrapaliśmy się na wzgórza otaczające zatokę, żeby rzucić okiem na okolicę i przyjrzeć się z bliska uprawom winorośli. Łupem naszym stały się uschłe konary winorośli, które wbrew protestom właścicieli samochodów uparliśmy się zabrać ze sobą do kraju. Teraz cieszą oczy i wnoszą do naszego domu trochę południowego klimatu...
Następnego dnia ruszyliśmy w podróż powrotną do Polski. Tym razem pogoda była bardzo ładna, aż żal było wyjeżdżać....

Tekst i zdjęcia:Agnieszka Czernek-Olszewska
Zdjęcia (*): Marcin Hryniewicz

jacht: s/y Pika (Elan 431)
trasa: Primosten - Trogir - Split - Hvar - Vis - Drvenik Veli - Primosten
termin: 27.IV - 04.V.2002

Za i przeciw "majówki"
:
+ mało ludzi
+ miejscowi mają czas żeby bez pośpiechu porozmawiać
+ nie ma problemów z miejscami w portach i marinach
- zmienna pogoda z przewagą silnych wiatrów, raczej chłodno
- bardzo zimna woda, wyklucza kąpiel bez pianki